Fot. pixabay.com
“Szkoda gadać, facet nie ma pojęcia o czym mówi”, “Na tego pana szkoda marnować czasu”, “Ten pan bardziej ośmiesza siebie niż nauczycieli” - to tylko niektóre z internetowych wpisów i to te łagodniejsze. Padły też stwierdzenia o obłędzie w oczach, kolejnym idiocie, czy niezłym baranie. Co gorsza tego typu opinie niejednokrotnie wygłaszali nauczyciele.
Bardziej merytorycznie wypowiedział się w tej sprawie Dariusz Sochacki, wiceprezes Fundacji Ja, nauczyciel.
W wywiadzie, jaki ukazał się na stronie fundacji, Sochacki odnosi się do fali hejtu, jaka spadła na Stiburskiego: “Niech o każdym z nas świadczy to, co mówi, co publicznie pisze. Niektóre wypowiedzi nas smucą. Między innymi dlatego postanowiłem zabrać głos i przekazać środowisku nasz punkt widzenia”.
Również Stiburskiemu Sochacki zarzuca używanie agresywnego języka, ale jednocześnie deklaruje: “Osobiście uważam, że Marcin Stiburski jest ważną częścią zmiany, której polska szkoła wymaga i postulaty Szkoły Minimalnej zasługują na to, aby dobrze się w nie wsłuchać. Szkoła Minimalna to zdecydowanie więcej niż jedna niefortunna wypowiedź. Wiemy też, że Marcin ma dobre zamiary, a propozycje jego ruchu wpisują się w pomysły i strategie prawdziwej reformy szkoły, o których mówimy zarówno my sami, jak i wiele innych ruchów reformatorskich”.
To przerosło moje przypuszczenia
-
Nie spodziewałem się takiego odzewu. Przerósł moje najśmielsze przypuszczenia - komentuje reakcję środowiska Marcin Stiburski. -
W wypowiedziach komentujących, zaskoczył mnie język osób wykształconych. Zaskoczył mnie także atak personalny, nie tyle na mnie, co na moją rodzinę, mój zakład pracy. Pamiętajmy jednak, że wśród negatywnych opinii pojawiały się też skrajnie przeciwne, wypowiadane również przez nauczycieli. Pamiętajmy także, że skonfrontowałem się z największą grupą zawodową w Polsce, posiadającą największy związek zawodowy. -
Owszem zastosowałem uogólnienie, - dodaje Stiburski -
ale w modelowaniu rzeczywistości często posługujemy się uogólnieniami. Stosując uogólnienia zdaję sobie sprawę, że nie przedstawiają one całego spektrum populacji, jednak każdy człowiek ma w sobie mechanizm wyparcia i gdy napisze się, że problem dotyczy niektórych, to powie sobie w duchu "to inni, to nie dotyczy mnie". Dlatego tak, a nie inaczej mówię i piszę.
Po publikacji wywiadu, otrzymaliśmy też wiele maili od czytelników, którzy polemizują z poglądami naszego rozmówcy. Poniżej zamieszczamy list przesłany przez Barbarę Bugę–Rucińską, polonistkę uczącą w jednej z warszawskich szkół podstawowych.
POLEMIKA - Barbara Buga–Rucińska
Kilka dni temu burzę w środowisku nauczycielskim rozpętał wywiad z panem Marcinem Stiburskim zamieszczony na portalu „Miasto pociech". Wywiad pod bardzo prowokacyjnym tytułem „Wyzywam na pojedynek każdego nauczyciela, który twierdzi, że ma dużo pracy". W owym wywiadzie pan Marcin deklaruje, iż chętnie spędzi tydzień w towarzystwie takiego nauczyciela - nieroba i w ten sposób ostatecznie obali szkodliwy społecznie i niezgodny z prawdą wizerunek nauczyciela – społecznika.
Pierwszą moją myślą po przeczytaniu tego tekstu było wrażenie, że mam do czynienia z odważną prowokacją, której śmiałe założenia zostaną obalone przez samego autora poniżej, nie wiem – może pod reklamą albo w innym miejscu na portalu. Ale nie – nie znalazłam niczego takiego, a biorąc pod uwagę reakcję moich koleżanek i kolegów po fachu, domyśliłam się, że wywiad jest zapisem rzeczywistych przemyśleń autora. Zatem kolejnym krokiem było przyjęcie śmiałego wyzwania pana Marcina...tyle, że tutaj również czekało mnie srogie rozczarowanie. „Wyzwanie" okazało się wyłącznie chwytliwym hasłem w tytule, na liczne deklaracje przyjęcia go, które widziałam w komentarzach pod wywiadem oraz na grupie „Szkoła minimalna" odpowiedzi nie było ani jednej, moje trzy wiadomości również zostały zignorowane. Zatem postanowiłam swój sprzeciw wyrazić, używając tego samego miejsca, który posłużył panu Stiburskiemu do wyrażenia swoich poglądów.
Myślę, że na początku wypadałoby się przedstawić. Nazywam się Barbara Buga-Rucińska, od dwudziestu lat pracuję w jednej z warszawskich szkół jako nauczyciel języka polskiego i (czasami) etyki, wychowawca, opiekun szkolnego kabaretu i koła teatralnego, od kilku lat „szef" zespołu humanistycznego, co jakiś czas również rzecznik praw ucznia w naszej szkole. Zapewne znalazłoby się kilka innych definiujących mnie określeń, ale na potrzeby tej polemiki wystarczą te, które wymieniłam.
Polska szkoła wymaga potężnej zmiany
Przechodząc do meritum, chciałabym przede wszystkim zaznaczyć, że w trzech kwestiach zgadzam się z panem Marcinem co do joty. Po pierwsze, szkoła polska bezwzględnie wymaga zmiany – zmiany potężnej, systemowej, przeprowadzonej w każdym niemal obszarze funkcjonowania szkolnictwa. Po drugie – co wynika niejako z pierwszej kwestii – przebudować należy cały system oceniania. Po trzecie wreszcie, zgadzam się z przekonaniem pana Marcina (może nawet niewypowiedzianym wprost, ale wyraźnie wynikającym z całego kontekstu jego wypowiedzi), że w naszym zawodzie wciąż jest bardzo wielu ludzi, którzy nigdy nie powinni zostać nauczycielami. I na tym, niestety, zbieżność naszych poglądów się kończy.
Dlaczego nie zgadzam się z poglądami pana Marcina? Zacznijmy od początku: "Biedne
te uczyciele. Martwią się, że będą pracować więcej o dwie godziny LEKCYJNE. Strasznie się przemęczą".
Większe pensum oznacza redukcję etatów
Panie Marcinie, w moim odczuciu ta pełna drwiny i pogardy forma, w jakiej wyraża się pan o wszystkich nauczycielach, którzy nie są fanami zwiększenia pensum, doskonale świadczy o tym, że nie zastanowił się pan nawet chwilę, co realnie oznacza tak lekko potraktowany przez pana pomysł. Przede wszystkim prowadzi do redukcji etatów – wydawać by się mogło, że dwie godziny nic nie znaczą. Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę szkołę, gdzie pracuje powiedzmy siedmioro polonistów i sześciorgu z nich dołożymy po dwie godziny do etatu, dla siódmego tego etatu zwyczajnie nie będzie. Straci pracę. I nie będzie tak, że zwolniony zostanie ten najmniej efektywny (zresztą pytanie, co miałoby być kryterium o owej efektywności świadczącym? Opinia dyrektora? Rodziców? Wyniki egzaminów?). W większości szkół zwolniony zostanie nauczyciel z najkrótszym stażem w danej placówce – nawet, jeśliby doskonale rokował.
Kolejnym powodem, który powoduje, że pomysł nas nie zachwyca, jest forma, w jakiej jest przedstawiany. Nauczyciele ZNOWU DOSTANĄ PODWYŻKĘ a przy okazji zwiększymy im pensum, co realnie spowoduje, że nie ma mowy o żadnej podwyżce. Z definicji „podwyżka" oznacza zwiększenie uposażenia przy niezmienionych obowiązkach zawodowych, natomiast zmiana uposażenia wynikająca ze zwiększenia obowiązków zawodowych zdecydowanie podwyżką nie jest. Czy fakt, iż takie nierzetelne zagranie nie podoba mi się, oznacza, że należę do grupy, która wśród fanów szkoły minimalnej pana Stiburskiego określana jest jako wiecznie jęcząca i biadoląca? Nie, nie narzekam na swoje zarobki – może dlatego, że pracuję w Warszawie, w dzielnicy, która jest dobrze zarządzana, może dlatego, że za swoje pieniądze nigdy nie musiałam wyposażać pracowni, żeby dało się prowadzić lekcje? Nieistotne. Ważne, że nie narzekam, co nie znaczy, że zgadzam się na to, by w świat poszedł znowu fałszywy przekaz dotyczący mitycznych zarobków nauczycieli.
Dwie godziny lekcyjne to cztery zegarowe
A trzeci powód? Panie Marcinie, to nie chodzi o dwie godziny lekcyjne tylko co najmniej o cztery zegarowe, bo wbrew temu, co pan twierdzi, wszyscy znani mi nauczyciele (a znam ich naprawdę wielu i to z różnych perspektyw – część również jako rodzic) do lekcji się przygotowują. I tu właściwie dochodzimy do fragmentu wywiadu, który nie tyle mnie nawet oburzył, co kompletnie zaskoczył. Dwie kwestie – sprawdzanie i przygotowanie do zajęć. „Kiedy słyszę, że nauczyciele w ramach swojego czasu pracy przygotowują się do lekcji, to zastanawiam się, ile w tym jest prawdy. (...) Jeśli nauczyciel jest specjalistą w swojej dziedzinie, to nie musi tracić czasu na przygotowania do lekcji". Panie Marcinie, zdradzę panu tajemnicę, którą zna każdy, kto ma odrobinę doświadczenia w tej pracy – otóż im lepszy specjalista, tym WIĘCEJ czasu poświęca (nie traci!) na przygotowanie się do zajęć.
Bardzo nonszalanckim, żeby nie rzec aroganckim człowiekiem musi być ktoś, kto – pracując z ludźmi – zakłada, że po jakimś określonym (na przykład niespełna trzyletnim) okresie jest tak doskonały w swoim zawodzie, że nie musi TRACIĆ czasu na przygotowania.
Jak zaciekawić Kochanowskim?
Wejdźmy do przykładowej statystycznej klasy 7a, 24 osoby, w tym 6 ze specyficznymi trudnościami w nauce, jedna osoba z niedosłuchem, przynajmniej ze trzy, które mają poczucie, że tracą tu czas. Proszę sobie podstawić dowolne zagadnienie z podstawy programowej, które ma pan zamiar na tej lekcji przedstawić uczniom, ja wezmę sobie – powiedzmy – treny
Kochanowskiego...zatem pracujemy.
Pan, jak deklarował w którymś z wywiadów, w ciągu 10 minut ogarnie zagadnienia z podstawy programowej, mnie zajmie to przynajmniej 3 lekcje – w tej klasie. Problemem na pewno będą archaizmy, oddzielenie osoby podmiotu od autora tekstu, pewnie obrazy poetyckie, to wiem. Co wyjdzie w między czasie – to się dopiero okaże...zatem nie śpieszymy się, mieliśmy czytać wspólnie, ale raczej jako szesnastowieczny zbolały ojciec sprawdzę się słabo, Tadeusz Zięba będzie znacznie lepszy (wczoraj wysłuchałam różne wykonania, to zdecydowanie najlepsze), analizujemy wspólnie, dociekamy o co chodzi z tymi archaizmami...i tak - pada klasyczne pytanie: „Proszę pani, ale po co nam to, przecież to było pięćset lat temu!" I co ja mam odpowiedzieć? Że do egzaminu? Że Kochanowski wielkim poetą był? Nic z tego. „Do egzaminu" zacznie spełniać swoją rolę w przyszłym roku w okolicach lutego albo marca. Do tego, że Kochanowski wielkim poetą był, dochodzi się w znacznie późniejszym czasie...albo nie dochodzi się do tego wcale. No więc co? No właśnie, po co nam to...w podręczniku klasyczny, matejkowski „Kochanowski nad zwłokami Urszulki" i nagle jest! Mam! Wyświetlam oczywisty obraz, w drugiej karcie włączam nieoczywistego Gintrowskiego w „Kołysance" z „Taty" – film przeciętny, ale utwór w kontekście porównania stylistycznie ozdobnej tęsknoty z prostymi, urzekającymi słowami, genialny.
I toczy się, rozmawiamy o tym, czy ta miłość była inna, czy miłość po śmierci dziecka trwa, czy to już tylko tęsknota. Jutro przejdziemy do środków, trudno, dziś nie zdążyłam, ale Maciek się
rozgadał (po raz pierwszy chyba w tym semestrze, inni też mieli coś do powiedzenia – super, szkoda było to spłoszyć popędzaniem i przypominaniem o ograniczeniach czasowych. Najwyżej dokonam jakichś kombinacji z prostszymi tematami, może coś da się połączyć. Pod koniec zajęć dwie dziewczynki pytają o tytuł utworu, spodobała się, chcą posłuchać jeszcze raz.
Jutro Treny w 7e, klasa zupełnie inna, dociekliwa, biegunowa – kilka osób z umysłami
jak brzytwa, ale też więcej takich, których trzeba przekonać, że ich obecność na tej lekcji nie
jest stratą czasu...Gintrowski na pewno do wykorzystania, to był dobry strzał, ale już nie do
Matejki...pomyślimy. O 23.30 mam gotową prezentację. Same zdjęcia – ojcowie z dziećmi w
afrykańskich wioskach, uchodźcy, obrazy z rejonów ogarniętych wojną, przeplatane idealnymi w swej wymowie obrazkami. Ostatni slajd obowiązkowo z adresami stron – już coraz więcej osób o tym pamięta, przygotowując materiały, ale warto wciąż przypominać, wiadomo, najlepiej przykładem. Na lekcji będzie zaskoczenie, zaczniemy z zupełnie innej strony...ciekawe, co wyjdzie?
Każda lekcja jest pierwszą i jedyną w swoim rodzaju
To moja lekcja. Jak wygląda pańska, skoro pan się do niej nie przygotowuje, a podstawę realizuje w ciągu dziesięciu minut? Chętnie zobaczyłabym, może udałoby mi się czegoś nauczyć? Szkoda, że nie odpowiedział pan na żadne z zaproszeń, szkoda też, że nie było reakcji, kiedy nauczyciele prosili o możliwość nauczenia się czegoś od pana, choćby w ramach akcji „Zaproś mnie na swoją lekcję".
Panie Marcinie, niezależnie od tego, ile lat pracuje nauczyciel, ile razy wprowadza to samo zagadnienie, każda lekcja jest PIERWSZĄ i JEDYNĄ w swoim rodzaju – bo prowadzimy ją z udziałem innych ludzi, w innej sytuacji, do której można nawiązać czy ją wykorzystać, wreszcie nawet o innej porze dnia – nawet to ma wpływ. Więc proszę się zastanowić nad tym, jakim „fachowcem" jest nauczyciel, który każdą lekcję prowadzi z użyciem tych samych narzędzi, materiałów i metod (bo zmiana choć jednego z tych czynników już wymaga PRZYGOTOWANIA SIĘ do zajęć). Naprawdę specjalista?
Jak w 20 minut ocenić prace 24 uczniów?
O ile rozczarowało mnie to, że nie mogę zobaczyć, jak pracuje pan Marcin, o tyle do rozpaczy doprowadził mnie fakt, że nie będę miała możliwości zdobyć wiedzy, za którą każdy chyba polonista oddałby przynajmniej ze dwie pensje. „Sprawdzenie wszystkich prac uczniów zajmuje mi góra 20 minut. Zgadzam się, że trochę więcej czasu musi na to poświecić polonista, ale te wszystkie czynności w żaden sposób nie przekraczają 40-godzinnego tygodnia pracy".
Na początek chciałabym uściślić – trochę więcej, czyli? O 50%? O 100% więcej – no niechby nawet – zaszalejmy - godzinę. Zatem pan Marcin na sprawdzenie wszystkich sprawdzianów swoich uczniów poświęca dwadzieścia minut. Ja mogę aż 60! Mam około stu uczniów, zatem daje mi to...tak, niecałe 40 sekund na ucznia.
Zastanawiam się, czy pan w ogóle ma świadomość, jaką bzdurę pan – proszę wybaczyć kolokwializm – palnął. Biorąc pod uwagę naszą statystyczną dwudziestoczteroosobową klasę (w swoich teoriach nie odnosił się pan wyłącznie do nauczycieli szkół niepublicznych, zatem punktem odniesienia będzie przeciętna klasa w przeciętnej publicznej szkole podstawowej), to nawet, gdyby uczył pan wyłącznie w tej jednej klasie, to i tak owe „sprawdziany" ograniczyć musimy do kartkówki z tabliczki mnożenia, bo niczego innego w ciągu 50 sekund nie jest pan sprawdzić. To się nawet układa w pewną całość – dziesięć minut realizacji podstawy programowej może rzeczywiście skutkować sprawdzianami wyłącznie z tabliczki mnożenia.
Dziwnym trafem nawet sprawdziany z matematyki mojej jedenastoletniej córki opatrzone są komentarzem. Jeśli popełnione są błędy, to wskazane jest miejsce, w którym tok myślenia został zaburzony, jeśli natomiast praca jest bezbłędna, pojawia się na niej kilka ciepłych słów – sprawdziłam to, panie Marcinie, samo przepisanie wszystkich wyrazów, które nauczycielka zapisała na ostatniej pracy mojej córki (jeden błąd z wyjaśnieniem i bardzo sympatyczny, pochwalno – mobilizujący komentarz) zajęło mi 8 minut – a piszę dość szybko.
Zatem mamy trzy możliwości – albo robi pan wyłącznie sprawdziany z tabliczki mnożenia, albo liczba pańskich uczniów wynosi 2, albo – i jestem dziwnie przekonana, że owo trzecie wyjaśnienie jest najbliższe prawdy - rzucił pan absurdalną liczbę, żeby tym jaskrawiej uwydatnić nieróbstwo nauczycieli i ich nieumiejętność zarządzania czasem. A że pańska wypowiedź z prawdą ma niewiele wspólnego? Tym gorzej dla prawdy.
Ja przeanalizowałam pańską deklarację i przedstawiłam wnioski. To teraz poproszę, aby pan zrobił to samo (zresztą ćwiczenie zalecam każdemu, kto ślepo wierzy w rewelacje pana Marcina).
Egzaminacyjna praca twórcza czy argumentacyjna wynosi minimum 200 słów, zatem oczywiste jest, że głównie z takimi pracami mamy do czynienia w siódmych i ósmych klasach. Najpierw ćwiczymy poszczególne elementy – budowanie argumentów albo redagowanie fragmentów zawierających określone zadania literackie. Później przychodzi czas na tworzenie całych prac. Takie 200 słów to półtorej do dwóch stron – ale pamiętajmy, że to minimum, a ja mam sporo ambitnych uczniów. Zatem przyjmijmy 2 strony. Proszę, aby włączył pan w nasz eksperyment znajomego ósmoklasistę i wziął od niego tego typu pracę.
Teraz czytamy ją pierwszy raz – sprawdzamy, czy jest zgodna z tematem, czy zawiera odpowiednią ilość elementów twórczych lub retorycznych – zapisujemy ich obecność po lewej stronie na marginesie, oceniamy, czy praca jest poprawna pod względem merytorycznym, czy jest prawidłowa kompozycja i styl. Przeczytanie takiego wypracowanie zajmuje nam – w zależności od stopnia czytelności pisma – trzy do pięciu minut (nie mam tu na myśli sytuacji ekstremalnych, kiedy przydałby się kurs grafologii, a dziecko w zaleceniach z poradni ma umieszczoną informację, że nie należy brać pod uwagę jakości pisma tylko zawartość merytoryczną pracy – wtedy samo odczytanie tekstu potrafi zająć pół godziny).
Zatem 3 do 5 minut plus 10 – 15, które zajmuje analiza wymienionych przeze mnie elementów. Teraz trudniejsza część – czytamy tekst ponownie, zaznaczając i zapisując po prawej stronie błędy gramatyczne, leksykalne, ortograficzne, interpunkcyjne, graficzne oraz wszelkie usterki i niezręczności językowe – ta czynność wprawnemu egzaminatorowi zajmuje około 15 – 20 minut, mniej wprawnemu nauczycielowi odpowiednio dłużej. Zatem sprawdzenie jednej pracy to jest minimum 25 – 30 minut. Wychodzi na to, że ja też – podobnie jak pan powinnam mieć dwóch uczniów. Cóż, mam trochę więcej – w klasach 7 i 8 około czterdziestu. I pojawia się problem – trochę trudno „obskoczyć" ich w godzinę. Tym bardziej, że to tylko sprawdzenie – do tego dochodzi zapisanie punktów w ośmiu kategoriach oraz – z racji tego, że zwykle nie oceniam tych prac stopniem – informacja zwrotna.
Zresztą o niezwykłej roli informacji zwrotnej w procesie „oswajania" młodego człowieka ze szkołą mówił pan bardzo ładnie w wywiadzie dla portalu Siedem ósmych...tylko mam pewien problem z umieszczeniem tej informacji zwrotnej w owych dwudziestu minutach – i znów, pozostaje mi tylko żałować, że nie miałam okazji uczyć się od mistrza.
Panie Marcinie, przeanalizować można byłoby właściwie każde słowo pańskiego wywiadu i z każdym polemizować, ale dopóki ta dyskusja nie odbywa się wprost tylko za pośrednictwem mediów, nie ma to większego sensu. Odniosę się zatem jeszcze tylko do jednej kwestii.
Za co te szóstki?
„To mój bunt przeciwko szkolnemu ocenianiu. W ten sposób mówię moim uczniom, że gardzę ocenami, które są czymś, co psuje im całą przyjemność płynącą z nauki. Ocenianie powoduje strach, a ja nie chcę żeby moi uczniowie się mnie bali lub zniechęcali się do przedmiotu." – to odpowiedź na pytanie o szóstki stawiane awansem uczniom na początku roku.
Szczerze mówiąc nie bardzo rozumiem ideę tych szóstek – czym właściwie są? Prezentem? W takim razie albo zaprzecza pan sam sobie, albo nie traktuje pan swoich uczniów z szacunkiem – zwykle prezent, który dajemy ważnej dla nas osobie, jest przemyślany, długo i starannie wybierany, przywiązujemy do niego dużą wagę. A pan daje swoim uczniom coś, czym pan gardzi...interesujące. Bardzo chciałabym wiedzieć, co realnie daje taka szóstka pańskiemu uczniowi, bo nie bardzo jestem w stanie to pojąć. Zapytałam nawet dziś moich ósmoklasistów, czy chcieliby, żebym na początku roku postawiła każdemu z nich szóstkę. Po chwilowej konsternacji, następnie żartobliwych sugestiach, że może nie na początku, ale teraz i to najlepiej jako ocenę końcową, padło poważne już pytanie „Ale po co stawiać szóstki za nic, co one znaczą?" No właśnie nie bardzo wiem.
Dalej pisze pan, że ocenianie powoduje strach. Nie, nie powoduje, jeśli uczeń wie, że będzie mógł z trudnym materiałem zmierzyć się w dowolnym, najlepszym dla niego momencie, jeżeli wie, że nie zostanie sam ze swoją niewiedzą czy brakiem zrozumienia. Nie spowoduje, jeżeli uczeń będzie wiedział, że może powiedzieć o nieprzygotowaniu do lekcji i wystarczy, że powie, iż to ważny powód, a nawet nie będzie musiał go zdradzać. Tak dzieje się u mnie i nasuwają mi się w związku z tym dwie refleksje – po pierwsze, wbrew obawom nauczycieli wielbiących pruski rygor, uczniowie wcale tego nie wykorzystują, wręcz przeciwnie, odkąd terminy prac klasowych, czy oddawania prac literackich ustalamy wspólnie, w czasie, który jest dla uczniów do przyjęcia bez siedzenia po nocach, dużo rzadziej zdarza się, że ktoś tych terminów nie dotrzymuje. Mało tego, często jest tak, że to uczniowie przypominają mi, że mieli to czy tamto dziś oddać. Da się.
Po drugie jestem przekonana, że uczniowie nie boją się mnie, mam nadzieję, że szanują, może nawet trochę lubią, ale z pewnością się mnie nie boją, mimo, iż nie stawiam szóstek za nic.
Najpaskudniejsza część zawodu nauczyciela
Co do oceniania w ogóle – zgadzam się, to jest najpaskudniejsza część zawodu nauczyciela. Tyle, że machanie szabelką i krzyczenie „na pohybel" bez jakiegoś realnego pomysłu czym je zastąpić jest trochę – proszę wybaczyć – infantylne. Co realnie daje pański protest przeciwko ocenom? Chyba wyłącznie samozadowolenie, że pan się wypowiedział.
Proszę znaleźć sensowne rozwiązanie, zaproponować je ministerstwu, a sama będę wychwalać pana jako wielkiego reformatora. Ja póki co pomysłu nie mam – bo oczywiście, można oceny wyrażone cyfrą zastąpić opisową, na pewno zdrowsze podejście niż szaleństwo w wyścigu o biało – czerwony pasek...tylko co na przykład z przyjmowaniem do szkoły średniej? Wyłącznie egzamin zewnętrzny? Wszystko stawiać na jedną kartę, nie bacząc, że nawet uczeń mądry, oczytany i dojrzały może być w słabszej formie, o stresie nie wspominając? Ryzykowne. Zatem, skoro pomysłu nie mam, to nie krzyczę, że gardzę ocenianiem, tylko robię wszystko, żeby było ono jak najmniej uciążliwe dla uczniów. Na przykład poprawiać mogą zawsze, nie w określonym terminie, tylko wtedy, kiedy będą gotowi. I to jest jedna ocena – ta najlepsza, którą udało się uzyskać.
Panie Marcinie zaatakował pan ludzi z naszego wspólnego zawodu bezpardonowo i w bardzo dziwnym momencie – pojawia się temat zwiększenia pensum i nazwania tego podwyżką i jak na życzenie pojawia się pan Stiburski – odkrywca i reformator i grzmi na nauczycieli nierobów. Tyle, że tak naprawdę ani odkrywca, ani reformator. O niezwykłej roli informacji zwrotnej w procesie nauczania, o jasno określonych celach i kryteriach sukcesu, o tym jak ważne jest wskazywanie mocnych stron (owszem, słabych też, ale właśnie TEŻ a nie TYLKO i nie na pierwszym miejscu), o tym, że trzeba uczniowi pokazać kierunek i dać mu swobodę, od lat mądrze i – co ważne – skutecznie – mówią Danuta Sterna i Jacek Strzemieczny. O roli relacji z uczniami oraz relacji między uczniami w procesie edukacyjnym nikt chyba nie mówi dziś więcej i mądrzej niż profesor Pyżalski.
Pisze pan o tym, że młodzież boi się wrócić do „syfu", tym bardziej, że odkryła Internet jako źródło nauki. Cóż, paru nauczycieli już na to wpadło – choćby Darek Martynowicz, który wraz ze swoją Progresownią robi doskonałą robotę, pokazując swoje nowatorskie metody wykorzystania mediów i zachęcając nauczycieli w każdym wieku, żeby nie bali się spróbować. Można by wymieniać w nieskończoność, ludzi ambitnych, chętnych do pracy, nastawionych całą swoją uwagą i energią na dobro ucznia...i wie pan, dlaczego będą zawsze skuteczniejsi w reformowaniu polskiej szkoły niż pan? Bo po pierwsze robią to z życzliwością, bez poniżania, bez deprecjonowania – wręcz przeciwnie, czy to uczestnicząc w wielotygodniowych kursach z oceniania kształtującego, czy to słuchając profesora Pyżalskiego, czy ucząc się od Darka, Agnieszki, Katarzyny tricków komputerowych, poznając Genial.ly, i Wakelet, czy to odkrywając na nowo dzięki Magdzie, jak doskonałym narzędziem edukacyjnym jest błąd czułam, że jestem na swoim miejscu, że prowadzą mnie ludzie, którym zależy na moim rozwoju, ale przede wszystkim na zmianach w polskiej szkole. Bez nazywania mnie „biedne TE".
Wylał Pan swoje wiadro pomyj również na mnie
Panie Marcinie, jest pan niedoświadczonym nauczycielem, pracuje pan w bardzo specyficznych warunkach. Nie siedział pan trzy godziny z pedagogiem i dyrektorem, zastanawiając się, jak przekonać rodziców do przyjęcia wsparcia finansowego, żeby dziecko raz w życiu mogło pojechać z klasą na wycieczkę. Nie dzielił pan swojego czasu między trzydziestu uczniów, pańskie metody edukacyjne jeszcze w żaden sposób nie zostały zweryfikowane, dlatego nie ma pan żadnego prawa, żeby wypowiadać się w pogardliwy, obelżywy sposób o ogóle nauczycieli, a później dziwić się, że urażeni poczuli się również ci „nieliczni", którzy swoją pracę wykonują solidnie. Owszem, poczuli się.
Na swojej stronie, dziwiąc się naszemu oburzeniu, użył pan tyleż interesującej, co nietrafionej analogii nauczyciela do krzesła. „Czy jeśli powiem, że krzesła są niewygodne, to powinny się obrazić wszystkie krzesła? Nie, krzesła ortopedyczne będą dumne, że wyróżniają się z tej grupy" – to taka krótka parafraza. Otóż myli się pan, ktoś, kto nigdy nie siedział na krześle, nie będzie zastanawiał się, czy mowa o wszystkich krzesłach, czy tylko o tych zbyt twardych lub zbyt miękkich, przyjmie do wiadomości komunikat, o tym, że krzesła są niewygodne.
I dlatego właśnie, mimo, iż uważam, że nie dotyczą mnie pańskie słowa, jestem nimi zniesmaczona i oburzona – bo mimo, iż mnie nie dotyczą, to pan, nie biorąc tego w ogóle pod uwagę wylał swoje wiadro pomyj również na mnie, a także na nauczycieli mojej córki, których zasługą jest to, że lubi szkołę, lubi do niej chodzić i lubi się uczyć, na moich kolegów i koleżanki, którzy na wysłaną o pierwszej w nocy wiadomość odpowiadali o pierwszej dziesięć, na tych wszystkich nauczycieli, z którymi spędziliśmy setki godzin na kursach, szkoleniach, studiach podyplomowych WYŁĄCZNIE po to, żeby uczniowie mieli z nas większy pożytek. Tak, panie Marcinie, są źli, niekompetentni i leniwi nauczyciele, są nauczyciele sadyści, którzy nigdy nie powinni znaleźć się w szkole. Ale mieszając z błotem nas wszystkich, nie przybliżył się pan ani o krok, aby ich postawę zmienić, natomiast NAUCZYCIELOM, którzy zasługują na to miano, zrobił pan duże świństwo.
I tak na koniec „Stawiam szóstki i próbuję ich zaciekawić przedmiotem. Finalnie może się to okazać skuteczniejsze niż metoda powszechnie stosowana w szkole, czyli "zakuć, zdać, zapomnieć". Nie wiem, jakie metody stosuje się w pańskiej szkole – moi uczniowie, nawet ci,
którzy szkołę skończyli 15 lat temu wracają do niej bez odrazy i przy każdym naszym spotkaniu – a nie są one rzadkie – mówią o tym, że szkołę wspominają po prostu dobrze i że – wbrew pańskim słowom – nauczyli się w niej dużo. Czyli mogę powiedzieć, że ja już się o skuteczności swoich metod miałam okazję przekonać, póki co pan o sobie tego powiedzieć nie może.