Ważne: Strona wykorzystuje pliki cookies.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Prywatności".

x

Aktualności

Tata na dyżurze

03.04.2013

Tata na dyżurze
O pracy, historii rodziny i rowerowej podróży na Ukrainę opowiada nam Krzysztof Solecki, chirurg w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Prokocimiu, prywatnie tata trzech chłopców: 13-letniego Michała, 7-letniego Maćka oraz rocznego Miłosza.

Wpada Pan w panikę, gdy synowie czasem chorują?

Nie, bo pracując na oddziale chirurgii wiem, co to poważna choroba i jest mi łatwiej ocenić, czy istnieje realne zagrożenia, czy też go nie ma. Rozumiem jednak rodziców, którzy takiego punktu odniesienie nie mają i każda złapana przez dziecko infekcja jest dla nich powodem do stresu.
 
Wszyscy lekarze mają taki dystans do chorób swoich dzieci?

Nie. Są też tacy, którzy histeryzują bardziej niż sytuacja tego wymaga. Nie ma więc reguły. Czasem zdarza się rodzic bez medycznej wiedzy, który zachowuje spokój i rodzic - lekarz, którego trudno przekonać, że nic poważnego się nie dzieje. To nie zależy od wykształcenia, a od cech charakteru. Są też osoby, które współpracują z lekarzem, a także takie, które mu po prostu nie ufają, czy też próbują na niego przerzucić całą odpowiedzialność za zdrowie dziecka, choć sami wcześniej nie dopełnili obowiązków opieki nad nim.
 
Niewątpliwie rozmowa z rodzicem, który przeżywa chorobę swojego dziecka, jest trudną sprawą. Czasem jednak niektórym lekarzom brakuje wyczucia.

To prawda. Rozmowa z pacjentem jest umiejętnością, która wymaga dużego wyczucia. Trzeba być od początku świadomym, że wypowiadane przez nas słowa mogą potęgować stres, albo go minimalizować. I źle się dzieje, że rozmowy te najczęściej prowadzone są w pośpiechu, gdzieś na korytarzu.

I do tego rozmówcy nie są w najlepszej formie.

Zgadza się. Rodzic jest często zestresowany i zmęczony wielogodzinnym siedzeniem przy łóżku dziecka, a lekarz w ciągłym pośpiechu. 

Czy dziecko jest trudniejszym pacjentem niż dorosła osoba?

Dla mnie nie. Zawsze wiedziałem, że będę leczył dzieci. One są naturalne, bezpośrednie. Gdy ktoś ma z maluchami dobry kontakt, to taka praca może dawać wiele satysfakcji.

Jak chirurg dziecięcy radzi sobie z emocjami, gdy operacja nie powiodła się?

Czasem bywa bardzo ciężko. Robimy wszystko, co możemy ale nie zawsze jesteśmy w stanie więcej pomóc. Śmierć dziecka to dla nas wielka tragedia. Każdy to przeżywa w inny sposób.  Dyskutujemy w pracy, czasem w swoich domach. Bijemy się z myślami, ale potem odsuwamy je na bok, musimy zachować dystans aby móc dalej pracować. Często mam przed oczami nastoletnią pacjentkę z chorobą nowotworową i ojca, który w Święta Wielkanocne towarzyszył jej do ostatniej chwili życia. Takie obrazy pozostają w naszej pamięci.


Czy musiał Pan kiedyś powiedzieć rodzicowi o śmierci dziecka?

Tak, zdarzyło się to już na początku mojej pracy zawodowej. W pobliżu instytutu doszło do wypadku. Dziewczynka, która wyszła ze starszym bratem na zakupy wpadła pod koła samochodu.  Dziecko trafiło na ostry dyżur i mimo reanimacji nie udało mu się uratować życia. Taką informację musiałem przekazać matce. To był bardzo trudny moment.

Wielu lekarzy wybiera jednak inne specjalizacje niż chirurgia, bo nie potrafi patrzeć jak dziecko cierpi?

To prawda, ale spójrzmy na to z innej perspektywy. Ktoś musi chorym dzieciom pomagać. Najlepiej, gdy są to lekarze, którzy czują do tego powołanie.

Jak Pan odreagowuje stres?

Gdy wracam do domu i widzę moich synów, to wtedy o wszystkim zapominam.
Specyfika szpitala dziecięcego od dawna była Panu znana. Mama Barbara Solecka, lekarz neurochirurgii jest jedną z osób, które zakładały ówczesny Instytut Pediatrii w Prokocimiu.    
To prawda. Znałem ten szpital dość dobrze, bo często z tatą i siostrą odwiedzaliśmy mamę na dyżurach. Widziałem jak pracuje, widziałem nieszczęśliwe dzieci, którym trzeba pomóc.  To wszystko niewątpliwie miało wpływ na późniejszy wybór zawodu.

Mama - jak niemal każdy lekarz - część życia spędzała poza domem. Brakowało jej Panu?

Tak. Bardzo. Ale przynajmniej – jak dziś podkreśla – koledzy zawsze dbali o ty, by nie wyznaczyć jej dyżuru w Wigilię. To był dzień dla rodziny.

Tata przejął większość domowych obowiązków?

Nie. Musieli je dzielić. Tak się składa, że też często zawodowo podróżował po świecie.

Zabierał czasem rodzinę?

W połowie lat osiemdziesiątych mieszkaliśmy przez rok we Francji. Wraz z siostrą chodziliśmy tam do szkoły francuskiej.

Znał Pan język francuski?

Średnio. Ale nie przejmowałam się tym nawet wówczas, gdy tuż po przekroczeniu szkolnych murów dołączyłem do uczniów piszących sprawdzian z wiedzy o języku francuskim. Na 60 punktów dostałem 3. Był to chyba najgorszy wynik w historii tej szkoły. Wróciłem jednak do domu uśmiechnięty. Cieszyłem się, że dostałem te 3 punkty, bo groziło mi przecież, że nie będę mieć ani jednego. Pod koniec roku szkolnego wszystko się zmieniło. Byłem już jednym z najlepszych uczniów w klasie.

Żałował Pan powrotu do kraju?

Nie, bo nigdy nie postąpiłbyśmy inaczej. W takim duchu wychowywali nas dziadkowie, którzy mieszkali na Podolu. Dziadek Adam namawiany do przeprowadzki z niebezpiecznego pogranicza, zawsze odmawiał tłumacząc, że to też jest Polska. 

 W czasie wojny Pana dziadkowie przeszli drogę przez mękę.

Po wkroczeniu Sowietów dziadek musiał się ukrywać, a babcia z dwojgiem dzieci wyjechała do rodziców do Lwowa, ale stamtąd cała rodzina została wywieziona w głąb Związku Radzieckiego. Najpierw do Kazachstanu, a potem Uzbekistanu. Żyli tam w dramatycznych warunkach. Nie wszyscy ocaleli. 

Co stało się później?

W sierpniu 1942 roku z matką i dwojgiem dzieci przedostała się przez Iran i Indie do Afryki. W Tanzanii i Ugandzie była wolontariuszem - tłumaczem i pielęgniarką w obozach dla polskich uchodźców. Potem trafiła do Kenii i w angielskiej szkole pracowała jako nauczycielka francuskiego. W 1947 roku wróciła do Polski i zamieszkała z dziadkiem w Krakowie.

To był koniec dramatycznych wydarzeń?

Nie, bo niebawem aresztowano dziadka ze względów politycznych. Trafił do więzienia na cztery lata, a rodzina straciła mieszkanie i musiała przenieść się do Zakopanego.

Był Pan kiedyś na Podolu w rodzinnych stronach dziadków?

Jeszcze na studiach sam na rowerze pojechałem na Ukrainę. Wszyscy się łapali za głowę, co ja robię.
Bo to dość odważna decyzja. Zawsze chciałem poznać miejsca, które gdyby nie wojna byłyby moim domem. Duchowo wspierała mnie babcia. Pomogła mi zaplanować całą podróż i patrzeć na wszystko oczami przedwojennej Polski.

Zobaczył Pan majątek dziadków?

Dworu już nie było. Pozostały tylko fragmenty murów młyna i innych zabudowań gospodarczych oraz rodzinny grób. Jeden z mieszkańców, który pamiętał naszą rodzinę, zapytał: Kiedy tu w końcu wracacie, bo za Polaka to było dobrze. Zrobiło mi się bardzo miło.

Czy zabierze Pan kiedyś synów na Podole?

Na pewno tak. Może już niebawem, choć Miłosz będzie chyba musiał jeszcze trochę poczekać.

A teraz, gdzie Państwo podróżują?

W miarę wolnego czasu staram się zabierać rodzinę na dłuższe lub krótsze wyprawy. Bo ja nie usiedzę w miejscu. W weekend organizuję tak wspólny wypoczynek, by synowie jak najwięcej zobaczyli i przy tym sporo się ruszali. Sam jestem dość aktywnym człowiekiem. Jeżdżę na rowerze, nartach, biegam, pływam, fotografuję.

A czy dzieci podzielają Pana pasje?

Z tym bywa różnie. Ja lubię narty.  Nasze tegoroczne wyjazdy zakończyły się jednak w marcu, gdy moja propozycje szusowania została skwitowana słowami: tata już jest wiosna. Michał uwielbia jeździć na deskorolce, rowerze, a także pływać.

Czym interesują się synowie?

Przyrodą i techniką. Zbierają rośliny, skamieniałości, oglądają przez lupę mrówki. Często jeździmy do ZOO i Parku Leśnych Niespodzianek w Ustroniu, a gdy Uniwersytet Rolniczy organizuje „Dni Owada”, to nie może nas tam zabraknąć. Stałym punktem naszych wycieczek są też krakowskie muzea: lotnictwa i inżynierii miejskiej, a także ogród doświadczeń. Niezależnie od tego ile razy tam jesteśmy, zawsze czegoś nowego się dowiadujemy.

A gdy jest Pan długo poza domem, to jak synowie reagują?

Tego strasznie nie lubią. Dzwonią do mnie z pretensjami i pytają: Tato, czy ty dzisiaj znowu musisz być na dyżurze?

Rozmawiała
Magdalena Strzebońska

Dodaj komentarz

Newsletter

Chcesz wiedzieć więcej? Zapisz się na newsletter.

made in osostudio